Po wyborach z animuszem,
Jeden gość otworzył duszę.
Mówił śmiało, bo skubany,
Został, dzień wstecz, znów wybrany.
Rozwalony sobie siedzi,
Klepiąc niczym na spowiedzi:
"Wraz z kumplami siedzę sobie
Lat, ho, ho, już przy żłobie.
Tkwię, bo tak mi się podoba,
Mór nie zmorze mnie, choroba.
Siedzę wraz z kumplami w kupie,
Bo nam fajnie razem, w grupie.
Wciąż myślimy, jak te woły,
O rolnikach, co dla szkoły?
By się lud bogacił, piął,
Co dnia orka, żadne szoł.
Wciąż myślimy, bez popasu,
Że na pracę nie ma czasu.
Zapieprzamy tak, a reszta,
Krytykuje nas i beszta.
Jeden z drugim, kawał dziada,
Świnię co dnia nam podkłada.
Nic pomocy, co za czasy,
Tylko: kasy, kasy, kasy.
Lecz, gdy silną mam pozycję,
Gdzieś mam całą opozycję.
Uporczywie wóz swój pcham,
By dobrobyt był, nie chłam.
Jeszcze, z tą, kadencji sześć
I będziecie mnie czcić, nieść.
Sto zdań mógłbym jeszcze składać,
Lecz już nie chce mi się gadać".
Chcecie to wierzcie, chcecie nie wierzcie.
Zdarzyć się może rodzynek w cieście,
Co się prześlizgnie przez sito urny,
Choć kombinator, choć głupi, durny.
Głos nieświadomie da jakaś grupa,
By znów lat cztery mógł palić głupa.
|